Niedawno obiegła wszystkie media optymistyczna wiadomość: kryzys skończy się już w tym roku, prawdopodobnie na przełomie trzeciego i czwartego kwartału. Tak bowiem prognozuje jakiś amerykański guru od makroekonomii, a z jego zdaniem, podobno, należy się liczyć. Cóż, gdy rozum śpi, naturalną koleją rzeczy pojawiają się rozmaici prorocy. Wygodniej niż myśleć samodzielnie, jest któremuś z nich zaufać, spokojnie nastawić budzik na wyznaczoną porę i zapaść w głęboki sen.
Wiara w proroków wydaje się zresztą bardziej racjonalna od wiary w rządowe programy antykryzysowe. W łysej (przeważnie) czaszce proroka, w jego natchnionym spojrzeniu zza grubych okularów, mogą się kryć myśli zarówno szalone, jak i genialne. W akcjach podejmowanych przez polityków uderza ich pozorna ekonomiczna naiwność, kiepsko maskująca partykularny egoizm.
Jakim bowiem rozwiązaniem problemu jest wsparcie pieniędzmi podatników zagrożonej bankructwem firmy? Najwyżej umożliwi jej spokojne dotrwanie do kolejnego krachu. Czy likwidacja zagranicznych fabryk zachodniego koncernu może poprawić jego rentowność? Wręcz przeciwnie, gdyż produkcja została tam przeniesiona właśnie dla obniżki kosztów. Jedynym celem takich "oszczędności" jest próba wyeksportowania społecznego niezadowolenia do mniej zamożnych państw.
Równocześnie opinię publiczną bulwersuje wypłacanie zarządom dotowanych przedsiębiorstw zawrotnie wysokich premii lub marnotrawne, luksusowe wydatki niewypłacalnych dłużników. Na oburzeniu sprawa zwykle się kończy, ponieważ jakiekolwiek prawne zarzuty i sankcje okazują się bezpodstawne w sytuacji, gdy spełnione zostały wszystkie warunki uzyskania premii, a jej wysokość wynika z obowiązujących umów, gdy niegospodarne rzekomo decyzje muszą być realizowane pod groźbą prawnie usankcjonowanych kar.
Nie mamy tu więc do czynienia z "wypaczeniami" bezspornie słusznych zasad, lecz z zasadami dalekimi od zdroworozsądkowych wyobrażeń o gospodarności. Menedżerowie wielkich korporacji są oceniani na podstawie jakichś osobliwych kryteriów, niezwiązanych zupełnie z uzyskiwanymi wynikami ekonomicznymi. Im niżej w służbowej hierarchii, tym mniej wyraźna staje się zależność zadań poszczególnych pracowników od nadrzędnego interesu zatrudniającej ich firmy. O wszystkim decydują coraz bardziej szczegółowe, a niekiedy wręcz absurdalne procedury. Na przykład jeden z międzynarodowych koncernów, rekrutując do pracy absolwentów wyższych uczelni, domaga się obszernych informacji na temat ich osobistych doświadczeń zawodowych, przykładów skutecznego rozwiązywania konfliktów w pracowniczych zespołach itp. Tak poszukiwanie odpowiednich młodych fachowców przekształca się w "turniej łgarzy". Z kolei inny zagraniczny pracodawca uzależnia zatrudnienie w swej polskiej filii od znajomości języka... koreańskiego.
Wydaje się, takie absolutne i wszechogarniające rządy procedur nie są marginesem, lecz sednem i główną przyczyną obecnego kryzysu. W związku z tym nie skończy się on ani za dwa kwartały, ani za dwa lata, lecz dopiero wraz z upadkiem lub gruntowną przebudową dominującego dziś systemu zarządzania gospodarką. Firmy, w których odróżnia się jeszcze zyski od strat i racjonalne działania od biurokratycznych nonsensów, mają szansę wyjść z niego obronną ręką, czyli nie odnajdując jej po przebudzeniu w przysłowiowym nocniku.
0 komentarzy dodaj komentarz