– Czy ten przyrząd (suwmiarka) posiada aktualną kalibrację?
– A po co? Przecież wskazuje, jak trzeba.
Po takiej odpowiedzi oczy bawarskich kontrahentów robią się wielkie, jak podstawki pod kufle piwa...
Każdy absolwent szkoły zawodowej wie, że trzeba okresowo sprawdzać, czy dziesięć milimetrów to faktycznie 10,0 milimetra czy też 10,1 lub 9,9. W przemyśle precyzyjnym są to takie różnice, jak między Krynicą Górską a Morską. Po firmie jednak oprowadza zagranicznych partnerów nie technolog czy kierownik produkcji, lecz były nauczyciel języka niemieckiego, który "robi co może", lecz nie posiada podstawowej wiedzy technicznej. W kontaktach z naszymi zachodnimi sąsiadami potrafi (za to?) opowiedzieć pięknym językiem Goethego o historii i stanie obecnym wzajemnych stosunków polsko-niemieckich...
Na rozmówców ta miła atmosfera i polska gościnność jednak nie działa pozytywnie. Oni chcą wiedzieć, czy w tej firmie można produkować komponenty montowane później w samochodach z niemieckim znaczkiem. Dopuszczalny margines błędu w tym przemyśle jest bliski zeru, a tu taka wpadka! Sprawę wyjaśniła dopiero rutynowa przy takich okazjach wizyta gości w różnych działach zakładu. W pokoju pomiarowym zobaczyli i wzorce używane do weryfikacji suwmiarek, i plan ich kalibracji, lecz wrażenie niefachowości, choć obiektywnie niesłuszne, jednak pozostało. Być może pojawił się też nowy temat do złośliwych anegdot opowiadanych o nas za granicą.
Język musi być wspólny
Osoby pozbawione wiedzy technicznej są często zatrudniane w przemyśle ze względu na znajomość języków obcych, gdyż przeciętny absolwent technikum, ba nawet politechniki, nie potrafi powiedzieć w obcym języku zbyt wiele. Jeżeli już, to po angielsku; rzadkością jest znajomość francuskiego czy niemieckiego. W europejskim przemyśle samochodowym zdominowanym przez Niemców trudno jest coś załatwić bez znajomości tego języka. Symultaniczne tłumaczenie bez technicznego wyczucia jest trudne i prowadzi do nieporozumień. Podobne kłopoty pojawiają się, gdy na język polski trzeba przełożyć: opisy rysunków, specyfikacje techniczne, instrukcje. Za pieniądze wydawane na takie tłumaczenia można by opłacić niejeden kurs językowy dla kompetentnego specjalisty, do którego tłumacz i tak musi zwracać się ze swymi pytaniami i wątpliwościami, co daje w sumie wielkie marnotrawstwo czasu. Jeszcze gorzej, gdy tłumaczenia prowadzą do niewłaściwego rozumienia wymagań klienta i udzielania mu dezorientujących informacji, że np. firma produkująca elementy podgrzewające fotele wytwarza "grzejniki samochodowe".
Stosownie do rzeczywistej pozycji
W artykule zamieszczonym 9 maja br. w "Gazecie Wyborczej" przez prezes Krystynę Boczkowską – reprezentantkę Grupy Bosch w Polsce – czytamy: "Hasło 'innowacyjna Polska' odkładamy do lamusa. Zagraniczni inwestorzy od nas uciekają".
To druzgocąca diagnoza dla społeczeństwa przeświadczonego, że: "Polak potrafi". Co robić? Pokażmy, że potrafimy! Aby to zrobić musimy, po pierwsze, zrozumieć, kim jesteśmy. W branży przemysłu samochodowego nasze firmy już dawno straciły szansę na pełnienie funkcji wiodącej. Jesteśmy "zapleczem produkcyjnym Europy sterowanym z zewnątrz". Oznacza to, że myśl techniczna i środki wytwórcze lokowane są na naszym terenie, a my dodajemy do tego tylko siłę roboczą i kadrę zarządzającą produkcją, czyli swoją innowacyjność możemy wykazać jedynie dobrym gospodarowaniem tym, co nam powierzono.
Przyczyny tego stanu bywają różne: – Ile lat ma ta maszyna? – Nie wiem, ale jest na pewno starsza ode mnie – odpowiada dwudziestokilkuletni operator. Kolejnym problemem jest duża konkurencja, a co za tym idzie – praca przy niewielkich marżach, które nie pozwalają na modernizację wyposażenia. Dwa lata temu moja firma przeniosła do Europy Środkowo-Wschodniej produkcję elementów rozruszników. Projekt był tak duży, że podzielono go pomiędzy trzech dostawców działających w różnych krajach w ramach tej samej technologii. Problemy w tym przypadku były takie, jak zwykle, i występowały we wszystkich trzech firmach. Jednak tylko w Polsce produkcja została zatrzymana. Dlaczego Czesi i Słowacy potrafili, a my nie?
Kwalifikacje zbyt "twarde"?
Rozmawiając z kadrą inżynierską polskich firm, możemy szybko przekonać się, że ich kompetencje techniczne nie odbiegają od standardów europejskich. Przygotowanie parametrów procesów, materiały, narzędzia, budowa maszyn – nie stanowią żadnej tajemnicy. Jeżeli natomiast poruszymy tematy związane z organizacją pracy, ciągłym doskonaleniem i poszukiwaniem przyczyn źródłowych problemów, trafiamy w czarną dziurę. Polskie uczelnie techniczne kształcą dobrych specjalistów w zakresie umiejętności "twardych", natomiast brak jest umiejętności "miękkich", takich jak jakość, logistyka czy organizacja pracy. Brak solidnych podstaw w tych obszarach powoduje, że pracownicy zajmujący się nimi w firmach są spychani na dalszy plan, gdyż sami nie potrafią odpowiedzieć na pytanie, dlaczego są ważni dla przedsiębiorstwa. Technolog jest potrzebny, bo przecież trzeba coś i jakoś produkować, ale inżynier jakości już mniej. Nie zarabia na siebie, a w dodatku dokłada wszystkim roboty.
Logistyka: dysponent jest oczywiście niezbędny gdyż towar trzeba wysłać, ale wewnętrzny przepływ materiałów pozostaje bez opiekuna. Podam prosty przykład: linię produkcyjną tworzą dwie maszyny. Druga w kolejności konsekwentnie produkuje dwa razy wolniej od pierwszej. Piętrzą się więc przed nią góry niepotrzebnych półwyrobów, za których materiał trzeba zapłacić, a czekając na swoją kolej do obróbki - część z nich ulega zniszczeniu. Problem w tym, że właśnie na tym polu możemy coś pokazać i ludzi do tego zdolnych potrzebuje polski przemysł. Specjaliści, np. konstruktorzy, których zatrudniamy relatywnie niewielu – wyjeżdżają za granicę i tam odnoszą sukcesy.
Docieramy tu do kolejnej wady polskiego systemu kształcenia, czyli nieadekwatności oferowanej wiedzy do potrzeb przemysłu. Największy problem stanowi luka pomiędzy pracownikami fizycznymi a kadrą inżynierską. Niestety w przemyśle to właśnie ten szczebel decyduje o operacyjnym sukcesie przedsiębiorstwa. Potrzebni są pracownicy utrzymania ruchu, metrolodzy, programiści obrabiarek, automatycy. Te funkcje pełnią najczęściej przyuczone osoby. Bywa też, iż na stanowiskach techników pracują inżynierowie, a to skutkuje szybkim spadkiem ich motywacji i zmianą pracy. Poza tym inżynierowi trudno jest osiągnąć poziom praktycznej sprawności technika, co dodatkowo pogarsza fachowy wizerunek firmy.
Przyczyną tego stanu rzeczy jest powszechne przekonanie o niższym statusie wykształcenia zawodowego. Pracownik rozpoczynający karierę po szkole zawodowej nie ma możliwości rozwoju i awansu; wykorzystywany jest jedynie do prostych zadań. Pracodawcy nie pozostają tu bez winy, ponieważ korzystając z sytuacji na rynku pracy, podnoszą wymagania dla przyjmowanych pracowników. W konsekwencji przy maszynach stoją magistrzy i inżynierowie, odnajdujący się w tej sytuacji znacznie słabiej niż ich koledzy po zasadniczej szkole zawodowej.
Wyjątki potwierdzające regułę
– Chcemy zostać największym przedsiębiorstwem produkującym ten rodzaj komponentów w Europie. – To ciekawe, a ilu ludzi chcecie zatrudnić? – pytam. – Docelowo ponad dwa tysiące. – A skąd ich weźmiecie? – Otwieramy własną szkołę zawodową. – Aha... chcecie zarobić też na edukacji. – Nie, to szkoła tylko dla naszych pracowników, którzy wykazali się i chcą się z nami związać trwale. Na rynku brakuje ludzi, więc musimy ich sami wykształcić.
To ciekawy przypadek, lecz nieco odosobniony. Przedsiębiorstwo, w którym miała miejsce ta rozmowa, to taki "zamknięty rezerwat", który nie wpłynie na ogół sytuacji, ale obnaża słabość systemu. Istnieją również miejscowości, w których szkoły zawodowe działają prężnie: – Mamy szkołę zawodową w mieście. Przyjmujemy co roku dwóch–trzech najlepszych absolwentów na staż. Niestety, jak się poduczą, to większość wyjeżdża za lepszą płacą do Niemiec – opowiada dyrektor zakładu na północy Polski. Pomimo to w przedsiębiorstwie pozostaje i tak wystarczająco dużo wykwalifikowanych zawodowo pracowników, aby miało się ono coraz lepiej.
Podsumowując, uważam za niezwykle istotną znajomość języków obcych, na tyle biegłą, aby inżynier czy technik mogli swobodnie wykonywać swoją pracę. Trzeba też wzbudzić wśród młodych ludzi chęć zdobywania wykształcenia zawodowego, a przedsiębiorstwa ze swej strony powinny umożliwić im rozwój i osiągnięcie pracowniczego sukcesu. Kadra zarządzająca średniego szczebla powinna mieć umiejętność ciągłego doskonalenia obsługiwanych technologii i procesów. W ślad za poprawą naszych kompetencji pójdzie wzrost zaufania do naszego kraju jako wiarygodnego partnera w trudniejszych przedsięwzięciach, jak centra badań i rozwoju. Wówczas również specjaliści, którzy teraz emigrują w pogoni za samorealizacją i lepszą płacą, pozostaną w kraju.
0 komentarzy dodaj komentarz