Są w polskim języku zadziwiające pułapki czyhające na kogoś, kto chciałby sens niektórych powszechnie używanych słów ustalać na podstawie logicznych skojarzeń. Na przykład termin „wykształcenie” przywodzi na myśl efekt jakiegoś nadawania kształtu czyjejś wiedzy i umiejętnościom. Tymczasem w praktyce określa on nawet nie kierunek, lecz tylko stopień ukończonych szkół (podstawowy, średni lub wyższy). Czy więc nie powinno nazywać się to raczej szkoleniem albo wyszkoleniem?
Takiej nazwy jednak użyć tu nie można, ponieważ jest ona już przyjęta dla czegoś całkiem innego. Wszyscy znamy przecież choćby techniczne szkolenia, polegające na przyuczaniu szkolonych do prawidłowego wykorzystywania jakichś konkretnych produktów, na zasadzie: takim, a nie innym narzędziem trzeba wykonać następującą operację, aby uzyskać określony skutek...
Takie szkolenie, wbrew nazwie, nie przypomina żadnej szkoły, gdyż nie zapewnia ogólnej wiedzy ani uniwersalnych umiejętności potrzebnych do samodzielnego rozwiązywania zawodowych problemów. Wykształca jedynie zespół specyficznych odruchów, które w pewnych sytuacjach okazują się pożyteczne, a w innych wręcz przeciwnie. Zatem efektem szkolenia jest w tym wypadku wykształcenie (odruchów).
W ten sposób jednak rozumować nie można, przez wzgląd na językową poprawność i dobre obyczaje. Logiczna zamiana pojęć sprawiłaby w konsekwencji, że wykształcony byłby kot trafnie korzystający z kuwety, a człowiek iście renesansowej mądrości i talentach – najwyżej wyszkolony.
Zostawmy wobec tego (filo)logiczne łamigłówki. Nie one bowiem są tu sednem sprawy. Ważniejsze wydają się inne różnice pomiędzy technicznym kształceniem i szkoleniem, jakkolwiek by oba te słowa rozumieć. Szkoły starają się aktualizować programy nauczania przedmiotów zawodowych, choć wiadomo, że to trud jałowy. Nim nowe konstrukcje i technologie trafią do podręczników, pojawia się co najmniej kilka ich kolejnych generacji. Stąd przekonanie uczniów, a często też nauczycieli, że szkolna wiedza jest w późniejszej praktyce całkiem nieprzydatna. Tak bywa rzeczywiście, jeśli nie wyjaśnia przede wszystkim zagadnień ogólnych i przez to wciąż aktualnych.
Do tej szkolnej wiedzy, nawet w jej elementarnym zakresie, autorzy firmowych szkoleń wolą się nie odwoływać, bo dobrze wiedzą, że nie ma przeważnie do czego. Stosują więc dydaktykę opartą na starych wojskowych wzorach, w myśl których nie musi rekrut wiedzieć o mechanice i pirotechnice, byle potrafił karabin rozebrać na części, wyczyścić i złożyć nawet po ciemku. Przy wszelkich naprawach samochodów też jest to podejście skuteczne, ale najwyżej w dziewięćdziesięciu procentach, czyli zostaje co najmniej dziesięć procent na kompromitację wyszkolonego „fachowca” i utrapienie klienta.
Najlepiej opracowany program praktycznego szkolenia i najbardziej inteligentne oprogramowanie komputerowego testera nie są w stanie przewidzieć wszystkich możliwych rodzajów usterek, także tych dziecinnie prostych, dla kogoś, kto rozumie, jak dany system w ogóle działa, a szkoleń potrzebuje tylko jako pomocy w praktycznej realizacji dobrze znanych zasad.
0 komentarzy dodaj komentarz