Na moje dwa artykuły zamieszczone w listopadowym i grudniowym wydaniu „Autonaprawy” zareagował w styczniowym Andrzej Kowalewski (przeczytaj). Pojawienie się tej polemicznej wypowiedzi mnie cieszy, lecz jej treść już mniej...
Publikacja pod tytułem „Przemyślany wybór montażownicy” tylko w niewielkim, niestety, stopniu dotyczy mojej próby systematyki dostępnych na rynku urządzeń do montażu i demontażu kół. Nie zawiera też konstruktywnych propozycji jej poprawienia. Opiera się głównie na zastosowaniu zabiegów socjotechnicznych w celu pozyskania przychylności czytelnika dla sugerowanej mu opcji wyboru.
Już sam tytuł daje do zrozumienia, że inne preferencje są nieprzemyślane. Mniejsza o to, iż przy takim postawieniu sprawy cała opracowana przeze mnie klasyfikacja porównawcza nadawałaby się tylko do kosza, co nawet zostało mi zalecone bez zbytnich ogródek: ocena końcowa określana na podstawie średniej punktów zebranych ze stopnia przydatności jest zupełnie pozbawiona sensu. Cóż jednak począć z faktem realnej obecności na rynku modeli należących do różnych kategorii, i to nie tylko cenowych. Ktoś je przecież konstruuje i produkuje, a co najważniejsze – również kupuje. Czy tylko dlatego, że nie stać go na dokonanie jedynie słusznych przemyśleń? Nie mogę się z tym zgodzić, podobnie jak z wieloma konkretnymi tezami i zarzutami mojego adwersarza. Dobrze jednak, iż zostały one postawione, gdyż to pomaga zarówno mnie, jak i naszym wspólnym czytelnikom sprawy te przeanalizować dokładniej i jaśniej.
Przystępność ceny zakupu
Zacznijmy może od tej kwestii, bo to stosunkowo najprostsze. Pisze Andrzej Kowalewski: tabela z ocenami powinna zawierać wyłącznie dwie pozycje: przydatności technicznej i przystępności ceny zakupu, a w innym miejscu uznaje, że i to zbyt wiele, ponieważ: to przecież cena w dzisiejszych czasach jest zdecydowanie najważniejszym kryterium przy wyborze sprzętu przez klientów. Czyli najlepsza byłaby tabela z samymi tylko kategoriami cen stopniowanymi od 1 do 5? Jeśli tak, to jej wykonanie pozostawiam pomysłodawcy, gdyż sam nie ośmieliłbym się proponować czegoś takiego czytelnikom nawet w pierwszym dniu kwietnia.
Dziwi na tym tle wyrażona w tym samym tekście opinia, iż: tzw. przystępność ceny jest więc rzeczą względną, czyli inaczej określaną dla małych serwisów, (…) a całkiem już odmiennie – dla dużych, obsługujących ekskluzywną klientelę, chociaż i ona mija się z sednem sprawy. Zasada taka rządzi rynkiem dóbr luksusowych, będących głównie wyznacznikiem zamożności nabywcy. Sprzętu warsztatowego to jednak nie dotyczy. Tu klient, nawet najbardziej „ekskluzywny”, interesuje się jakością i cenami usług, a koszty zakupu urządzeń mało go obchodzą. z kolei właściciel warsztatu w ocenie opłacalności zakupów musi stosować bardziej skomplikowane kryteria ich rentowności.
Otwórz w nowej karcie lub zapisz obrazek na dysku, by zobaczyć powiększenie
Według nich maszyna najtańsza przestaje się opłacać, gdy konstrukcyjne ograniczenia jej możliwości technicznych nie pozwalają właściwie obsłużyć wszystkich potencjalnych i realnych klientów. Pozorna oszczędność przy zakupie okazuje się ewidentną stratą, jeśli urządzenie jest energochłonne i pracochłonne w obsłudze lub ulega częstym awariom, a serwis jego dostawcy wypełnia swe zobowiązania niezadowalająco. Nieprzyjemne niespodzianki mogą się pojawiać także po zakończeniu eksploatacji, kiedy tenże sprzedawca nie zapewnia recyklingu zużytego sprzętu. Przy dobrym biznesplanie takiej inwestycji są to kłopoty znacznie bardziej dotkliwe niż pozyskanie środków na sfinansowanie droższego zakupu.
Przydatność techniczna
Wbrew sugestiom Andrzeja Kowalewskiego nie da się jej określać za pomocą jednej zbiorczej oceny, dającej się w dodatku korelować z przystępnością ceny zakupu. To byłoby uproszczeniem zbyt daleko idącym. Przydatność techniczna nie jest bowiem cechą tak obiektywną, jak np. masa urządzenia lub napięcie zasilania jego elektrycznego osprzętu. Zależy ona od potrzeb konkretnego warsztatu, te zaś wynikają z ogólnej koncepcji i rynkowych realiów jego działalności. Daleki jednak jestem od tego, by, jak mój adwersarz, tylko niektóre z tych potrzeb uznawać z góry za „rzeczywiste”, bo jakie wówczas będą te pozostałe? Czyżby urojone?
Każda z wypisanych po lewej stronie tabeli cech porównywanych urządzeń montażowych może mieć dla ich użytkownika znaczenie pierwszoplanowe, pomocnicze albo wręcz nie mieć żadnego. Nie ma sensu analizować tego z osobna dla wszystkich alternatywnych wariantów. Wystarczy uznać fakt oczywisty, iż sprzęt do montażu kół o większych średnicach i specjalnych konstrukcjach rzadko bywa przydatny w warsztatach dysponujących wyważarkami, myjkami, podnośnikami, instalacjami pneumatycznymi itp., przystosowanymi do obsługi samochodów osobowych ze stalowymi felgami i standardowym ogumieniem. Podobnie jest z przydatnością modeli zaliczonych do niższych kategorii dla serwisu oponiarskiego zainteresowanego obsługą pojazdów o wyższych technicznych standardach.
Wszystko to widać w tabeli wyraźnie. Czy można więc o niej powiedzieć, iż zdecydowanie promuje maszyny z tzw. najwyższej półki? Nie sądzę, gdyż nie chodzi w niej w ogóle o promowanie jakichkolwiek konkretnych produktów ani nawet zajmowanych przez nie rynkowych „półek”. Zastosowany podział na kategorie nie opiera się na osobistych „sympatiach” autora, lecz na obiektywnych kryteriach technicznych. Nie ukrywam swych związków z firmą Wimad, lecz przecież nawet ilustracyjne przykłady modeli typowych dla poszczególnych grup nie preferują jej oferty, skoro pokazałem tam produkty aż 6 konkurujących producentów. Tymczasem wszystkie ilustracje polemicznego artykułu „Przemyślany wybór montażownicy” przedstawiają dziwnym trafem wyłącznie urządzenia jedynie słusznej marki na „L”. Nie czynię z tego zarzutu, ale stawiane innym wymogi wypadałoby najpierw spełnić samemu.
Marketingowe uzurpacje
W publikacjach reklamowych nie obowiązuje umiar w zachwalaniu własnych ofert, a przesadne pochwały najwyżej ośmieszają się same. Przy poważnej wymianie poglądów w sprawach techniczno-biznesowych trzeba jednak rzeczy nazywać po imieniu, by wypowiedzi miały jakiś sens. w tym wypadku dotyczy to sporu o nazywanie niektórych konstrukcji automatami.
Otóż, zgodnie z „Leksykonem naukowo-technicznym”, automat to urządzenie techniczne, którego istotną cechą jest zdolność samoczynnego wykonywania ciągu czynności zgodnie ze z góry przyjętym algorytmem działania. Można więc nazwać automatycznymi, choć też z pewnym uproszczeniem, maszyny wykorzystujące rozwiązania automatyki w zakresie jakichś ich funkcji. Ten wymóg spełniają wyłącznie modele przypisane do najwyższych kategorii tabeli. Produkt zaprezentowany przez mojego adwersarza jako: montażownica z przystawką do opon niskoprofilowych, nazywana automatyczną dla odróżnienia od mniej zaawansowanych konstrukcji żadnych funkcji nie realizuje samoczynnie, czyli może być najwyżej automatem honoris causa.
Na podobnej zasadzie utworzone zostało pojęcie półautomatu w odniesieniu do jeszcze prostszych mechanicznych koncepcji. Konsekwentnie należałoby tym najprostszym (tzw. karuzelom) przyznać za historyczne zasługi zaszczytny tytuł „ćwierćautomatów”. Jak jednak w tej hierarchii nazwać urządzenia o funkcjach rzeczywiście samoczynnych? i co to wszystko w ogóle ma wspólnego z rzetelną handlową informacją?
Nie chodzi o geopolitykę
Wbrew sugestiom Andrzeja Kowalewskiego nikogo w moim artykule towarzyszącym tabeli nie próbowałem straszyć dalekowschodnim pochodzeniem maszyn. Zwróciłem tylko uwagę na pewne problemy istotne i dla współczesnego globalnego rynku, i dla konkretnych nabywców oferowanych na nim produktów. Pierwszy to fakt, iż pod żadną szerokością lub długością geograficzną nie daje się pogodzić szokująco niskich cen z zadowalającą jakością, zwłaszcza przy wysokich kosztach transportu, dystrybucji i serwisowania związanego z utrzymywaniem magazynów części zamiennych.
Reklamacje są w takich wypadkach załatwiane metodą wymiany uszkodzonej maszyny na nową, co trwa czasem do dwóch tygodni. Klientowi wiedzącemu o tym z góry opłaca się więc niekiedy jednoczesny zakup dwóch identycznych urządzeń, by zawsze mieć jedno w rezerwie. Pozostaje jednak kwestia przechowywania i uruchamiania takiego zapasu.
Inną koncepcję serwisowania przyjął wielki sprzedawca maszyn dla serwisów opon, zatrudniając jednego tylko serwisanta na ponad tysiąc dalekowschodnich urządzeń sprzedawanych rocznie i deklarując 24-godzinny termin naprawy. Po zgłoszeniu awarii maszyna jest zabierana tego samego dnia do magazynu centralnego, gdzie nazajutrz ten serwisant ją naprawia, by wróciła po południu do klienta. Wszystko to jakoś działa przy odpowiednim zapasie części zamiennych i pod warunkiem, że nie ma kilku reklamacji w tym samym dniu... Oba te przykładowe systemy dalekie są od doskonałości, lecz ich wady nie wynikają z dalekowschodniego pochodzenia urządzeń, tylko z ich drastycznie zaniżonej ceny. Przy tak ryzykownym serwisowaniu podobne kłopoty groziłyby nabywcom najbardziej nawet renomowanych marek. Nie ma natomiast obiektywnych przeszkód, by sprzęt solidny (mało awaryjny), nowoczesny i zaawansowany technicznie produkować w dowolnym zakątku świata.
Szczypta optymizmu
Moja obecna wypowiedź nawiązuje wyłącznie do zarzutów oponenta, lecz nie jest moją intencją „niszczenie przeciwnika”. Zachęcam raczej, byśmy wspólnie starali się, również z udziałem innych osób zainteresowanych tymi sprawami, poprawić zaproponowaną przeze mnie tabelę. Może trzeba w niej dodać jakieś inne kryteria albo usunąć te nieaktualne? Może modyfikacji wymaga zastosowany podział na kategorie? Mam nadzieję, że wypracowany przeze mnie „kręgosłup” okaże się tego wart. To byłby już ważny powód do satysfakcji i optymizmu. Świadomie nie odniosłem się tutaj do kontrowersji terminologicznych (montażownice czy montówki, czy jeszcze coś innego), gdyż odbyliśmy w tych sprawach interesującą i pożyteczną rozmowę z wybitnym językoznawcą, Profesorem Janem Miodkiem. Została ona zrelacjonowana w innej publikacji - tutaj.
0 komentarzy dodaj komentarz